Jak polska lichwa włożyła garnitur – historia chwilówek w Polsce
Jest taki stary dowcip: czym się różni terrorysta od teściowej? Z terrorystą można negocjować. Przez lata wydawało się, że z firmą pożyczkową też nie. Bo gdy życie przyciśnie cię do muru – zepsutą pralką, chorobą dziecka czy po prostu pustym portfelem na tydzień przed wypłatą – nagle pojawia się on. Uśmiechnięty pan z reklamy, obiecujący „szybką gotówkę bez zbędnych pytań”. Brzmi jak zbawienie, prawda? Tyle że anioły rzadko kiedy każą sobie płacić 200% odsetek.
Przez lata wszyscy czuliśmy, że coś w tym biznesie śmierdzi. Ale czym innym są przeczucia, a czym innym twarde dowody. Te na szczęście zebrali i opisali naukowcy z Uniwersytetu Warszawskiego w bezkompromisowej publikacji naukowej „Rynek firm pożyczkowych w Polsce. Teoria i praktyka” (Wydawnictwo PTE, Warszawa), pod redakcją naukową Iwony Jakubowskiej-Branickiej. To nie jest artykuł z gazety. To akademicka sekcja zwłok polskiego rynku pożyczkowego. A my, uzbrojeni w ten skalpel, pokażemy wam, co kryje się w środku.
Wyrwani z dżungli, wpuszczeni do ZOO bez krat
Żeby zrozumieć, skąd wzięły się „chwilówki”, trzeba cofnąć się do lat 90. To były czasy, gdy kapitalizm wjechał do Polski maluchem bez przeglądu, a większość z nas nie odróżniała popytu od podaży. Jak piszą naukowcy, był to
rynek praktycznie nieuregulowany i bardzo drapieżny, na którym każdy mógł prowadzić usługi pożyczkowe, dowolnie kształtując swoją ofertę.
Mówiąc prościej: istny Dziki Zachód, gdzie rolę rewolwerowców pełnili faceci w za dużych garniturach. Zewsząd kusiły ogłoszenia na słupach typu „do 25 000, bez BIK-u, na dowód”. To była epoka, w której, jak czytamy w opracowaniu, w społeczeństwie „zakiełkowało naiwne marzenie o karierze finansowej 'od pucybuta do milionera'”. Celem biznesowym była zaś brutalnie prosta „maksymalizacja zysków kosztem jakości życia nieumiarkowanie eksploatowanych klientów”. Czyli, w tłumaczeniu na nasze:
dojenie klienta pożyczkowego do ostatniej kropli krwi.
Operacja „pudrowanie nosa”, czyli jak nie nazywać szamba perfumerią
Z czasem słowo „parabank” zaczęło się kojarzyć tak dobrze jak wizyta komornika o piątej rano. Głównie przez afery w stylu Amber Gold. Branża zrozumiała, że musi zrobić sobie PR-owy lifting. Wtedy właśnie, jak zauważają autorzy książki, rozpoczął się proces celowego „oczyszczania” języka. Termin „parabank” zastąpiono „instytucją pożyczkową”. Brzmi mądrzej, prawda? Taki finansowy odpowiednik zmiany „klopsa” na „pulpet z wieprzowiny w sosie własnym”. Niby to samo, ale jakby z wyższej półki. W monografii czytamy o tym wprost:
„W dyskursie (…) parabanki przedstawia się jako podmioty na samych obrzeżach zgodności z prawem (zatem niekoniecznie dokonujące oszustw, ale stanowczo mające obiektywne ku temu możliwości), położone poza normą. (…) Instytucje pozabankowe [natomiast] – z większym bezpieczeństwem i pewną neutralnością wynikającą z pozycjonowania ich jako firm pożyczkowych.”
To nic innego jak walka o skojarzenia. A jak pokazują kolejne rozdziały tej naukowej publikacji – za nową, ładną nazwą często kryły się stare, brzydkie praktyki.
Anatomia Pułapki: 3 najskuteczniejsze patenty na wpędzenie klienta w długi
Jak sprawić, by klient, który pożyczył 500 zł, oddał 5000 zł i jeszcze był przekonany, że to jego wina? Trzeba było stworzyć genialne w swojej prostocie mechanizmy. Publikacja Uniwersytetu Warszawskiego opisuje je bezlitośnie.
Patent 1: Rolowanie, czyli chomik w kołowrotku
To był majstersztyk branży. Nie możesz spłacić pożyczki w tym miesiącu? Nie ma problemu! Zapłać nam „tylko” 200 zł za „przedłużenie terminu”, a dług poczeka. W monografii czytamy o „rolowaniu zwłaszcza pożyczek zaciąganych na miesiąc 'w nieskończoność’, przy jednoczesnym czerpaniu zysków przez firmę na wciąż pobieranych odsetkach od kwoty kredytu”. Klient płacił, dług stał w miejscu, a właściciel firmy pożyczkowej spokojnie wybierał kolor nowego mercedesa. Perpetuum mobile do robienia kasy, które zatrzymała dopiero ustawa „antylichwiarska”.
Patent 2: Umowa drobnym maczkiem, czyli „podpisz tu, tu i tu”
Wszystko oczywiście odbywało się „zgodnie z prawem”. Tyle że to było prawo dżungli. Respondenci zbadani przez naukowców, w tym Rzecznicy Praw Konsumenta, opisują to tak: „Umowy są przygotowane przez prawników, klient podpisuje oświadczenia zabezpieczające firmy i są one kryte. (…) Tu wszystko odbywa się legalnie, ale jest to zrobione w taki sposób, aby łupić z ludzi pieniądze.” Kiedy czytasz coś takiego w poważnej, naukowej publikacji, wiesz, że skala problemu była gigantyczna. To się nazywa profesjonalizm. Nie łamanie prawa, tylko jego kreatywne wykorzystywanie.
Patent 3: Reklama „bez BIK”, czyli łowienie na zanętę, której nie ma
Klasyk, który do dziś pokutuje w świadomości wielu osób. UOKiK, cytowany w książce, zakwestionował „praktykę zamieszczania w reklamach haseł 'bez BIK’, 'bez weryfikacji w BIK’ – sugerujących wbrew obowiązującym przepisom, że firmy pożyczkowe w ogóle nie badają zdolności kredytowej klientów.” To była zwykła, marketingowa ściema. Wielu klientów, skuszonych obietnicą braku weryfikacji, składało wniosek, ich dane były mielone w systemie, a zgody marketingowe zbierane. Czysty zysk dla pożyczkodawcy, nawet jeśli pożyczki nie udzielił.
Wojna o dzielnicę, czyli jak duże wilki zjadały małe pieski
Kiedy patrzymy na rynek pożyczkowy, widzimy las. Gęsty, ciemny, pełen drapieżników. Ale błędem jest myślenie, że wszystkie te bestie żyły w zgodzie. Nic z tych rzeczy. To było pole nieustannej, brutalnej walki, w której duże, zorganizowane watahy postanowiły pozbyć się mniejszej, brudniejszej konkurencji. Autorzy monografii Uniwersytetu Warszawskiego ujawniają tę dynamikę wprost: „Wskazywali je sami respondenci, zwłaszcza wywodzący się z branży pożyczkowej, której celem było oczernienie konkurencji.”
Wyobraźcie sobie ten obrazek. Z jednej strony mamy wielkie, międzynarodowe korporacje, które weszły do Polski z milionami na marketing, armią prawników i strategią na lata. A z drugiej strony – jak piszą badacze – tzw. „drobnica”, „firmy słupowe”, czyli lokalni biznesmeni, którzy reklamowali się głównie na „ogłoszeniach na słupach, na których (…) powiewały ponacinane paski z numerem telefonu, do zerwania.” Przez długi czas i jedni, i drudzy robili to samo – kosili klientów. Ale w pewnym momencie dużym graczom przestało się podobać, że opinia publiczna wrzuca ich do jednego worka z „Januszami finansjery”.
Zaczęła się więc operacja pod kryptonimem „ucywilizowanie rynku”. Wielkie firmy założyły własne organizacje i zrzeszenia branżowe. Oficjalnie – by „budować pozytywny wizerunek”, „wprowadzać kodeksy dobrych praktyk” i „inwestować w pozytywne relacje”. A nieoficjalnie? Żeby lobbować za takimi zmianami w prawie, które wycięłyby w pień mniejszą konkurencję.
Wprowadzenie progu kapitałowego 200 000 zł, opisane w książce, było właśnie takim strzałem. To był finansowy darwinizm w czystej postaci: mali, bez kapitału, musieli zwinąć interes. Duże wilki nie tylko przejęły ich klientów, ale jeszcze mogły publicznie ogłosić, że właśnie posprzątały las ze „szkodników”. A wszystko to, oczywiście, w trosce o Twoje bezpieczeństwo, drogi kliencie.
Kto się na to łapał? Portret psychologiczny „jelenia”
Czy do firm pożyczkowych szli sami naiwniacy? Cóż, nauka ma na to bardziej eleganckie określenie. Jak czytamy w książce z 2018 roku, z usług tych firm „korzystają przede wszystkim ludzie wykluczeni ze stricte bankowego sektora finansowego”.
Mówiąc po ludzku: ci, dla których drzwi banku były zamknięte na cztery spusty. Bo albo zarabiali za mało, albo na „śmieciówce”, albo po prostu powinęła im się noga. Drapieżnik zawsze szuka najsłabszego osobnika w stadzie. Rzecznik z Ełku, z którym rozmawiali badacze, opisuje ich dosadnie: „ludzie niezaradni życiowo, słabo wykształceni (…), nieczytający umów, podpisujący wszystko 'jak leci’.” Brzmi znajomo?
Portret klienta: desperat, gadżeciarz i „osobny gatunek człowieka”
Kim jest człowiek, który dobrowolnie wchodzi do jaskini lwa? Stereotyp podpowiada: biedna, nieświadoma staruszka, która nie przeczytała umowy. Prawda, jak zwykle, jest o wiele bardziej złożona i ponura. Publikacja naukowa „Rynek firm pożyczkowych w Polsce” maluje aż trzy różne portrety klienta tego sektora – i każdy z nich jest na swój sposób przerażający.
Portret pierwszy: Człowiek Przyparty do Muru. To ten, o którym myślimy najczęściej. Badacze przytaczają twarde dane z raportu CBOS z 2016 roku, które pokazują, na co Polacy brali ostatnią „chwilówkę”. I nie, nie na wczasy na Bali. Gotowi? Oto podium:
- 1 miejsce: Zakup żywności – 17,4%
- 2 miejsce: Zapłata rachunków – 14,6%
- 3 miejsce: Opłacenie leczenia, zakup leków – 13,1%
Autorzy monografii komentują to krótko i trafnie: „tak drogie pożyczki służą zaspokojeniu potrzeb podstawowych, a nie ekskluzywnych.” To jest właśnie paliwo tej machiny: ludzka desperacja. Walka o przetrwanie, o możliwość kupienia jedzenia czy wykupienia recepty.
Portret drugi: Nowoczesny Konsument. Myśleliście, że to tylko problem biednych? Błąd. Rozwój internetu i aplikacji stworzył, jak piszą naukowcy, zupełnie nowy typ klienta. To „ludzie młodzi, wykształceni, pracujący, korzystający z nowoczesnych technologii bankowych.” To ci, którzy chcą mieć nowego iPhone’a już teraz, a nie za pół roku. Dla nich szybka pożyczka online nie jest ostatnią deską ratunku, a narzędziem do natychmiastowej gratyfikacji. I oni również wpadają w tę samą spiralę, tyle że zamiast o chleb, walczą o utrzymanie iluzji statusu.
Portret trzeci: Widziany Oczami Windykatora. A jak całą tę ludzką menażerię postrzegają sami pracownicy firm pożyczkowych? Monografia cytuje artykuł prasowy, który oddaje to w jednym, mrożącym krew w żyłach zdaniu. W wewnętrznym języku tej branży klient to po prostu… „Dłużnik – osobny gatunek człowieka.” To dehumanizacja. Sprowadzenie człowieka do pozycji numerka w arkuszu kalkulacyjnym.
Bo gdy patrzysz na „osobny gatunek”, a nie na drugiego człowieka, znacznie łatwiej jest doliczyć mu karne odsetki i wysłać do niego osiłka, by „zmotywował” go do spłaty.
Co z tego wszystkiego wynika?
Ano to, że „darmowy obiad” zwykle kończy się potężnym rachunkiem, a „pomocna dłoń” często trzyma w drugim ręku nóż do filetowania portfela. Analiza naukowa przedstawiona w monografii „Rynek firm pożyczkowych w Polsce” (red. I. Jakubowska-Branicka) jest bezlitosna. Obnaża system, który przez lata żerował na ludzkiej niewiedzy i desperacji.
Dziś system wygląda o wiele lepiej. Co nie znaczy, że nie jest najeżony pułapkami. Dlatego, zanim podpiszesz kolejną „okazję życia”, pamiętaj o tej historii. Bo jak mawiają starzy górale: jeśli coś wygląda zbyt dobrze, żeby było prawdziwe, to prawdopodobnie właśnie płacisz za bilet do finansowego piekła. Pierwszy rząd, miejsce przy kotle.
źr. „Rynek firm pożyczkowych w Polsce” (red. I. Jakubowska-Branicka)
