Wyszedłem z długów w 4 lata nie spłacając złotówki – opowiada były dłużnik
Ma 47 lat i na imię Marcin. W 2019 roku był na finansowym dnie, nakręciwszy spiralę zadłużenia na 100 tysięcy złotych w 15-tu firmach pożyczkowych.
Dziś nie ma żadnych wyrzutów sumienia, że nie musiał oddawać ani złotówki wierzycielom.
Za krzywdy, które bezwzględna machina windykacyjna wyrządziła jego psychice.
Prezentujemy wywiad z Marcinem, który pozbył się długów bez konieczności spłaty wierzycieli. I sięgania po upadłość konsumencką.
Panie Marcinie, zacznę klasycznie, jak wpadł Pan w długi?
Marcin: W długi wpędziła mnie żona, która okazała się osobą uzależnioną od zakupów. Mając dostęp do szerokiej oferty chwilówek realizowała swoje hobby na dużą skalę. Zatrzymała się po wykorzystaniu około 50.000 zł, gdy nie miała już od kogo pożyczać, a firmy chwilówkowe zaczęły coraz intensywniej domagać się zwrotu. Rozkleiła się wówczas w akcie załamania, przyznała do tego co zrobiła i poprosiła o pomoc.
Rozumiem, że postanowił Pan pomóc żonie w spłacie?
Marcin: Jestem mężczyzną, więc moją powinnością jest chronić ukochaną kobietę. Szkoda tylko, że brak wiedzy o finansach sprawił, że zacząłem ją chronić w najgłupszy możliwy sposób. Czyli biorąc na siebie pożyczki, z których spłacałem jej zobowiązania. Początkowo wszystko szło tak, jak zaplanowałem. Tyle tylko, że za chwilę sam wpadłem w pętlę i powieliłem błąd żony. Czyli brałem kolejne pożyczki na spłatę tych, którzy mnie windykowali. A ponieważ zarabiałem lepiej niż żona, mogłem pożyczać znacznie dłużej. I tak stanęło na kwocie 100 tysięcy w samych tylko parabankach.
Dlaczego nie pomyślał Pan o skonsolidowaniu długów przez bank?
Marcin: Pomyślałem, a jakże. Jednak posiadanie kredytu hipotecznego, kredytu na samochód i gotówkowego wziętego na umeblowanie domu skończyło się tym, że banki uznały mnie za klienta bez zdolności. Lub inaczej. Ze zdolnością, ale wykorzystaną do cna (śmiech).
Wróćmy więc do parabanków. Jak czuł się Pan mając 100 tysięcy długów w chwilówkach?
Marcin: Jak ludzki śmieć. Każdy chciał swoją forsę, a rozmowy z windykacją coraz bardziej utwierdzały mnie w przekonaniu, że jestem odpadem społecznym, żulem, menelem i za chwilę stracę dom, pracę i rodzinę.
Niby funkcjonowałem normalnie, chodziłem do pracy, ale moja psychika z każdym dniem stawała się coraz bardziej okaleczona. Zacząłem mieć myśli samobójcze i choć teraz wiem, że to głupota, wówczas naprawdę nie widziałem sensu życia.
Od 7 rano do 21 nieustanne telefony od windykatorów. Straszenie komornikiem, który wyniesie wszystko z domu. Straszenie przyjazdem windykatora do pracy, który narobi mi wstydu wobec całego zespołu.
To wszystko sprawiało, że nie myślałem o niczym innym niż o tych cholernych długach. I o tym, aby się to wszystko skończyło. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że jeśli nie znajdę pomocy to albo rzucę się pod pociąg albo zwyczajnie zwariuję od myślenia o długach.
Dziś wiem, co presja windykacji może zrobić z głową dłużnika i z tego miejsca apeluję do wszystkich dłużników – szukajcie pomocy psychologa, gdy poczujecie, że długi przejęły kontrolę nad waszym życiem.
Pan wówczas skorzystał z pomocy psychologa?
Marcin: Nie, nie miałem do tego odwagi. Ponieważ czułem się jak ludzki odpad bałem się, chociaż to głupie, że psycholog dobije mnie jeszcze bardziej. Wyśmieje, zbagatelizuje problem i wyrzuci z gabinetu jak śmiecia. Jednak podświadomie czułem, że muszę – bo inaczej zgłupieję – porozmawiać z kimś, kto na pewno zrozumie mnie i pomoże poukładać ten mój rozsypany przez długi świat. Dlatego też zacząłem szukać pomocy dla zadłużonych w Internecie w firmach, które oferują możliwość spotkania ze specjalistą od długów na żywo. Jestem z natury nieufny i nie powierzyłbym swojego losu firmie, którą znam tylko z Internetu.
Jak wyglądały poszukiwania firmy oddłużeniowej?
Marcin: Dość prosto. Profesjonalnych firm jest bardzo mało, większość to firmy wydmuszki nastawione na to, aby z zadłużonego wyciągnąć ostatnie parę złotych. Na szczęście dla siebie pomimo złego stanu psychicznego nie miałem problemu z eliminacją firm, które na przykład oferowały mi napisanie pisma do wierzycieli za 3000 zł. I tym podobnych cudaków liczących na naiwność zdesperowanego dłużnika. Właściwie po kilku godzinach wertowania w google i wykonaniu kilkunastu telefonów zaskoczyło mnie, że w Polsce jest chyba tylko jedna firma, która oferuje bezpośrednie spotkania z dłużnikiem. Wybór, przynajmniej dla mnie, był zatem oczywisty.
Co wspomina Pan ze spotkania z fachowcem od oddłużania?
Marcin: Przede wszystkim szok. Że to, co usłyszałem, tak bardzo różni się od mojego wyobrażania wychodzenia z długów. Byłem przekonany, że usłyszę, iż mam wziąć dodatkowy etat, a firma oddłużeniowa będzie rozmawiać z każdym z wierzycieli z osobna i rozkładać moje zadłużenie na raty. Tymczasem usłyszałem, że żadnych rat nie będzie, bo w ten sposób to z długów wyjdę przed emeryturą. I zamiast spłacania wierzycieli będzie walka z nimi. Pod jednym warunkiem – zabezpieczę się przed komornikiem. Gdyż to pozwoli mi stanąć do walki ze spokojną głową.
Zabezpieczenie przed komornikiem czym miało być?
Marcin: Prowadzący spotkanie okazał się osobą z dużą wiedzą praktyczną w tym temacie, gdyż dostałem kilka propozycji. Widać było od razu, że unikanie komornika ma w małym palcu:) Jedna po drugiej coraz bardziej przerażające mnie jako laika (śmiech). Dziś oczywiście podchodzę do tego zupełnie inaczej, bo wszystkie te sposoby na komornika są legalne. Jednak wówczas, a proszę pamiętać, że miałem zmasakrowaną psychikę, każdy z nich wyglądał jak coś kompletnie irracjonalnego.
Koniec końców zdecydowałem się na sposób najmniej w moim mniemaniu inwazyjny, czyli zmianę formy zatrudnienia. Bez zmiany pracodawcy. Tym, co skłoniło mnie do tego, była informacja, że przechodząc na b2b z umowy o pracę zwiększę swoje zarobki.
I tym samym oddłużając się, nie obniżę poziomu życia rodziny ani nie dopuszczę do sytuacji, w której zagrożone będą moje kredyty. Pamiętam jak dziś, że prowadzący spotkanie podkreślał cały czas, że prawdziwe problemy z długami mają właśnie ci, którym bank wypowiedział umowę kredytu hipotecznego. A nie zadłużeni w pierdółkach. Tak nazywał parabanki (śmiech).
Na czym dokładnie miała polegać zmiana formy zatrudnienia i dlaczego miało dać to Panu więcej pieniędzy?
Marcin: Sprawa jest prosta, jeśli się ją zrozumie. I dopuści do świadomości. Pracownik na etacie to duży koszt dla pracodawcy. Zmiana formy zatrudnienia powoduje, że przestaje on nim być. A tym samym kwota zarobku brutto jest mu wypłacana zamiast netto. W moim przypadku wynagrodzenie brutto wynosiło 7400 zł, a na rękę dostawałem 5300 zł.
Oczywiście, w związku z tym, że jestem nieufny, nie wierzyłem w to. Dostałem jednak namiary na doradcę podatkowego i jednocześnie specjalistę od spółek z o.o. (bo taką miałem założyć z żoną jako wspólnikiem), który wszystko dokładnie mi wyliczył. Jego wyliczenia potwierdził mi też pracodawca, który bardzo pozytywnie odniósł się do propozycji takiej zmiany. Związany jestem z firmą gdzie panują bardzo przyjazne relacje między szefostwem, a pracownikami, więc żartom typu „teraz zaznasz luzu biznesmena” nie było końca. Ale to tylko utwierdziło mnie w podjętej decyzji.
Zatem zaryzykowałem i dzisiaj żałuję. Bardzo żałuję. Że tak późno to zrobiłem (śmiech). Faktycznie od następnego miesiąca zacząłem fakturować pracodawcę na 7400 zł, z czego opłacałem księgowość – wtedy jakieś 500 zł i płaciłem kilkaset złotych podatku. Do naszej rodzinnej spółki przeniosłem samochody, a więc miałem koszty związane z nimi. A koszty te zmniejszały podatek. Oczywiście przeniosłem również nasze telefony, przy okazji zmieniając numer swojej komórki i oczywiście koszty rozmów.
Przejście z etatu na spółkę w zależności od miesiąca dawało mi dodatkowe 1000 – 1200 zł, które miałem odkładać i przeznaczać na oddłużenie.
Wspomniał Pan o zmianie numeru telefonu. Czy to było konieczne?
Marcin: I to jeszcze jak. Poczułem się po zmianie numeru jak nowo narodzony. Przecież nagle ucichły wszystkie telefony od tych pieprzonych windykatorów. Dopiero wówczas zrozumiałem, jak bardzo zatruwali mi życie. I jak mocno kopali w głowie. Z ręką na sercu polecam taki ruch każdemu dłużnikowi – zmieniaj numer telefonu bracie, jeśli tylko możesz.
Życie dłużnika, którego telefon nieustannie wibruje informacjami o długach jest straszne. Nawet jeśli nie odbiera się połączeń to każda próba połączenia przypomina o długach. I znów psychika dostaje w kość.
Jak wyglądały pierwsze miesiące Pańskiego oddłużenia?
Marcin: Wspominałem, że zatrudniony przeze mnie specjalista od wychodzenia z długów przygotował mi plan, który był zaprzeczeniem tego, co ja do tej pory uważałem za oddłużanie. Było mi bardzo niezręcznie nie płacić nikomu i nie wiedzieć, co się ze mną stanie. Oczywiście miałem świadomość, że nie stanie się nic poza sprzedaniem długów lub próbą ukąszenia mnie w e-sądzie (śmiech), bo te podstawy miałem wyłożone w trakcie pierwszego spotkania.
Na szczęście w chwilach zwątpienia mogłem kontaktować się na bieżąco ze swoim opiekunem procesu oddłużania, który tłumaczył i przekonywał, że na tym etapie naprawdę nic złego mi się nie stanie. Odkładałem więc pieniądze, sprawdzałem konto na e-sądzie i z każdym tygodniem bałem się coraz mniej.
Dwie rzeczy uważam za kluczowe, aby psychicznie stawać na nogi. Pierwsza rzecz to pozbycie się windykacji, druga świadomość, że mam opiekuna, który reaguje na każdego mojego maila i oswaja mi świat długów. Świat, którego nie znałem i w którym nie dałbym rady przetrwać w pojedynkę?
A co z windykatorami terenowymi? Nie odwiedzali Pana w domu czy w pracy?
Marcin: Z tymi windykatorami to generalnie bujdy na resorach. Gdyby mieli do mnie przychodzi tak, jak wmawiali mi to w esemesach, to pod domem byłaby kolejka. A tak pojawił się jeden jedyny. Na piętnastu wierzycieli.
Jak wyglądało spotkanie w windykatorem terenowym? Czy odczuwał Pan strach?
Marcin: Strach można odczuwać, gdy się nie wie, jak wygląda wizyta windykatora. Ja byłem przez opiekuna na tę okoliczność dobrze przygotowany. Więc gdy obcy samochód podjechał pod bramę, nie odczuwałem nic poza ciekawością. Jak zareaguje windykator na to, co dla niego mam. A miałem przygotowane przez opiekuna pełnomocnictwo. Udałem się pod bramę, nie wpuściłem windykatora tylko zapytałem, jakiego wierzyciela reprezentuje. Podał mi nazwę, wpisałem do pełnomocnictwa i kazałem mu kontaktować się z pełnomocnikiem. Więcej się u mnie nie pojawił. A co lepsze, jakoś w ogóle stracił zapał do kontaktu.
Po jakim czasie miał Pan pierwsze sprawy w sądzie?
Marcin: Kilka miesięcy. Oczywiście należy skonkretyzować, że był to e-sąd, czyli ten śmieszny sąd elektroniczny. Tutaj sprawy trafiają taśmowo, ale też taśmowo z e-sądu wypadają jako umorzone.
Wystarczy bowiem wysłać sprzeciw od nakazu zapłaty i postępowanie w e-sądzie zostaje z automatu umorzone. Nie może się zdarzyć, że będzie inaczej. Chyba, że popełniłbym błąd. Na przykład przy tworzeniu sprzeciwu lub przekroczeniu terminu wysłania.
Ale błędy nie miały prawa się zdarzyć. Tworzeniem sprzeciwów zajmowali się mecenasi, których usługi miałem zagwarantowane w pakiecie pomocy zadłużonym. A ja pilnowałem terminów skrupulatnie. Wiedziałem, że po przegapieniu terminu pojawi się komornik. I choć dzięki zmianie formy świadczenia pracy byłem przed komornikiem sądowym zabezpieczony, to przecież wychodziłem z długów. A więc moim celem było wygranie jak największej ilości spraw.
Zatem na etapie e-sądu nie mogłem pozwolić sobie na wtopę. Bo wówczas nie byłoby miejsca na sprawę w sądzie rejonowym, który miał decydować o tym, czy mój dług istnieje czy nie.
Kiedy rozpoczęły się postępowania w sądzie rejonowym?
Marcin: Dokładnie nie pamiętam, ale ok. 1.5 roku od rozpoczęcia przeze mnie oddłużania. Początek był fatalny, bo czułem się tak pewnie po zdobywaniu przez ten czas wiedzy i doświadczenia, że zrezygnowałem z adwokata. To znaczy nie tyle zrezygnowałem, co szkoda było mi wydawać na niego pieniądze. Ponieważ w moim pakiecie oddłużeniowym reprezentacja adwokata w sądzie była płatna, ale bezpłatne było napisane przez niego pismo procesowe, chciałem zaoszczędzić.
Brałem więc bezpłatne pisma procesowe i szedłem odczytać je przed sędzią. Takie pismo procesowe to jest jakby moja linia obrony od a do z. I w ten sposób przegrałem trzy pierwsze sprawy.
Potem pomyślałem sobie, że prawnik ze mnie jednak żaden i uznałem, że trzeba skończyć z tym cebulactwem i normalnie płacić za adwokata.
No ale trzy przegrane sprawy w sądzie miały swoje konsekwencje, prawda?
Marcin: Na szczęście nie. Dałem się przekonać adwokatowi do złożenia apelacji. Kosztowało mnie to więcej niż wzięcie adwokata na sprawę, ale cóż, jak to mówią chytry dwa razy traci (śmiech). Musiałem zapłacić w sądzie 100 zł za uzasadnienie wyroku, następnie wnieść opłatę sądową za apelację i na końcu zapłacić adwokatowi za jej napisanie.
Na moje szczęście sąd apelacyjny dla mojej miejscowości mieści się w Warszawie. A warszawscy sędziowie nie maja litości dla lichwiarzy. Wszystkie trzy niekorzystne dla mnie wyroki sądu rejonowego zostały w toku apelacji zmienione na moją korzyść.
I wówczas sobie uświadomiłem, że te długi to nie jest wcale taka straszna sprawa, skoro tak łatwo rozpływają się w nicości (śmiech).
A pozostałe 12 spraw w sądzie?
Marcin: Jak już wspomniałem, po początkowym poczuciu bycia Rambo na salach sądowych, pozostałe sprawy powierzyłem zawodowcowi, czyli adwokatowi. Większość spraw wygrał w moim sądzie rejonowym, 2 czy 3 niestety przegrał, ale tutaj również po apelacji wynik był dla mnie korzystny. W sumie sprawy w sądach jednej czy drugiej instancji zajęły dwa i pół roku. I 15 na 15 spraw zakończyło się prawomocnymi wyrokami oddającymi roszczenia tych firm, które kupiły nieszczęśliwie moje długi.
Może Pan podać bilans swojego oddłużania?
Marcin: Startowałem z kwotą 100 tysięcy do tyłu. Skończyłem z kwotą zadłużenia równą 0 zł. Na abonament oddłużeniowy i wynagrodzenie adwokata wydałem przez okres czterech lat wychodzenia z długów ok. 20 tysięcy. W sumie, w przybliżeniu, zaoszczędziłem 80 tysięcy.
Dla mnie największą satysfakcją jest nie tyle oszczędność, ale fakt, że ci, którzy tak zrujnowali mi psychikę, nie dostali ani złotówki. Mówię to z całą świadomością, nie mając przed mówieniem tego żadnych oporów moralno – etycznych.
Mnie, zdrowego i silnego chłopa, działania windykacyjne doprowadziły do myśli samobójczych. Nie chcę wiedzieć, co dzieje się w głowach windykowanych tymi samymi metodami staruszków czy ludzi ze słabszą odpornością psychiczną.
Nie mam żadnych wyrzutów sumienia, że nie musiałem oddawać ani grosza parabankom. Choć pieniądze od nich dostałem. Gdyby podeszli do mnie jako dłużnika po ludzku, oddałbym im wszystko. Harując latami na nadgodzinach. Ale oddałbym. Jednak w sytuacji, gdy oni na dzień dobry potraktowali mnie jak odpad do utylizacji, cieszę się, że choć częściowo naprawili krzywdy tymi pieniędzmi, które zgodnie przecież z prawem i wyrokiem sądu, zostały w mojej kieszeni.
Zakończył Pan wychodzenie z długów szczęśliwie. Co chciałby Pan powiedzieć tym, którzy walczą z długami?
Marcin: Mam trochę rad. Przez cztery lata walki o swoje nazbierało się przemyśleń. A więc po kolei.
Jeśli wpadłeś w pętlę długów – zatrzymaj się za wszelką cenę
Jeśli widzisz, że nie możesz spłacić długów, nie spłacaj ich pożyczonymi pieniędzmi. Bo zadłużenie w ten sposób nie zmaleje, a wzrośnie. I to lawinowo. Jeśli suma zobowiązań przekracza Twoje możliwości finansowe, spłacenie ich wymaga dobrego pomysłu na oddłużanie.
Nie wierz w bajki, którymi starają się raczyć cię windykatorzy
To w większości kłamstwa. Takie jak to, że za chwilę będziesz miał komornika. Do komornika jest droga daleka i dzielą Cię od niego e-sąd i dwie instancje sądowe. Czyli w praktyce 2-3 lata. Takie to jest właśnie zaraz.
Uświadom sobie, że jak chwilówka wypowie ci umowę to świat się nie zawali. Co może zrobić chwilówka z wypowiedzianą umową? Prawie zawsze może ją po prostu sprzedać. I takie to jest zawalenie świata.
Jeśli masz możliwość zabezpiecz się przed komornikiem
Wówczas walka z długami jest łatwiejsza, bo walczysz z wolną od strachu głową. Nie możesz jak ja to zrobiłem zmienić formy zatrudnienia, to zrób sobie umowę alimentacyjną. Wówczas nawet gdy komornik siądzie ci na pensję, wpuszczasz przed niego swoją żonę z alimentami. I kasa wraca do domu. Okrężną drogą, ale wraca (śmiech).
Nie podejmuj walki samodzielnie. Nawet nie myśl, że skutecznie oddłużysz się bez wsparcia. To jest ogrom wiedzy, której nie masz. A opiekun daje wsparcie i to ogromne na początku oddłużania. Gdy jesteś zielony kompletnie i nie wiesz co to jest giełda długów, cesja i sprzeciw. A do wielu rzeczy, o których mówiłem, trzeba na prawdę rozgarniętego prawnika. Zatem konsultować co się da z prawnikiem, to finalnie zwraca się z nawiązką.
Wybierz firmę oddłużeniową starannie
Idąc za moim przykładem odrzucaj każdą, która nie daje możliwości spotkania bezpośredniego z przyszłym opiekunem. Powierzając komuś oddłużanie obdarzasz go wielkim zaufaniem. I odpowiedzialnością. Można ufać komuś z Internetu, ale naciągaczy nie brakuje.
Według mnie każda szanująca się firma oddłużeniowa powinna mieć możliwość wysłania przyszłego opiekuna na spotkanie z Tobą. Jeśli nie ma – to znaczy, że to firma krzak i uciekaj od niej.
Nie nastawiaj się na to, że wygrasz z każdym wierzycielem w sądzie
To, że mnie się udało wygrać i nie musiałem nikomu nic oddawać, nie oznacza, że u Ciebie będzie podobnie. Pamiętaj, że w sądzie masz 50% szans Ty i wierzyciel. W teorii. W praktyce Twoje są znacznie większe, gdyż Twój adwokat rozmawia z sędzią, a strony przeciwnej w sądzie nie ma. To znacząca przewaga, ale nigdy nie gwarantuje Ci sukcesu. On zależy zarówno od dokumentów jakie posiada wierzyciel, który kupił dług. Ale również od nastawienia sędziego do dłużników. I otwartości na argumenty Twojego adwokata.
Pamiętaj, że długi to tylko pieniądze
Najważniejsze jest zdrowie. Nie pozwól, aby długi ci to zdrowie odebrały. Jeśli czujesz, że zaczynasz świrować od myślenia o długach, wołaj pomocy. Ale jak wspomniałem wyłącznie pomocy bezpośredniej. Możliwość spotkania z kimś, kto o długach wie wszystko lub prawie wszystko, pomoże oswoić ci się z sytuacją, w której się znalazłeś. I przegnać irracjonalne lęki. A jeśli jesteś na etapie szukania specjalistów od długów to chociaż wpadnij raz czy dwa na sesję do psychologa, chociaż ja wolałbym dzisiaj spotkanie z psychiatrą, bo ono ma więcej plusów… ale to już chyba historia na inną rozmowę.